– Ma być nice.
– Czyli jak? – próbowałam dopytać, nie rozumiejąc jeszcze do końca holenderskiego punktu widzenia i sposobu myślenia, których oswojenie wymaga znacznie więcej czasu niż przyzwyczajenie do roweru i pogody.
– No tak dosłownie, miło i sympatycznie – powiedział, z pełną świadomością pejoratywnego wydźwięku każdego z tych przymiotników i eksplozją cynizmu na skutek ich połączenia.
Codzienne obserwacje Holendrów szybko dostarczyły mi wielu przykładów na nice urzeczywistnione.
Impreza? Najlepiej taka, na której można postać w kółku znajomych z piwem w ręku, pogadać i pożartować.
Kolacja? Też nice. Niekoniecznie najsmaczniejsza, niekoniecznie jakaś, ale przyjemna i w miłej atmosferze.
Miejsce? Stanowiące idealne tło dla miłej atmosfery – nie narzucające się, nie przesadne w żadną stronę. Kompatybilne i niewymagające.
Nice raz zrozumiane, okazało się być kluczem do zrozumienia Holendrów. Wyjaśnieniem, którym milcząco tłumaczymy sobie zachowania i potrzeby naszych nieprzypadkowych znajomych i przypadkowych nieznajomych.
Może po prostu każdy naród ma swoje słowo? Duńczycy mają hygge, Amerykanie cool, a Holendrzy nice. Jako nabytek z importu nie mam innego wyjścia niż zrozumieć i zaakceptować słowo i wszytko co sobą reprezentuje. Jako nabytek z importu mam tez jednak przywilej przyjęcia go świadomie. Prawo do krytyki. Do porównywania. Do integracji tylko z tym kawałkiem, który mi się podoba. Rozpieszczona tymi prawami, podeszłam wiec do sympatycznej rzeczywistości cynicznie, a upływ czasu nie zadziałał na jej korzyć.
Brakuje mi w niej ciekawości i ducha, brudu (tak jak tego, którego bezskutecznie szukałam w Eindhoven) i niewygody. Wyjścia ze strefy komfortu (poległam w poszukiwaniu mniej przeżutego przez pop-psychologię określenia), które zwykły, nawet jeśli miły ale wciąż zwykły wieczór, potrafi zamienić w ekscytujące wyzwanie. Sympatycznie to dla mnie niezmiennie nijak – bez przesady, więc też bez wyrazu. Bez problemów i trudności, bez których prosta droga do życia bez celów i bez sensu (poległam też w znalezienia właściwego cytatu z Baumana, ale bardzo dobrze pamiętam, że powiedział kiedyś coś bardzo podobnego).
Zdaje sobie sprawę, ze dla wielu osób powyższy paragraf to szczyt szaleństwa (o ironio – tak, właśnie o to szaleństwo, a raczej tęsknotę za nim chodzi). Pewnie to rzeczywiście absurdalne narzekać na łatwe w przyjęciu i mimo wszystko naprawdę miłe otoczenie (tym razem miłe w sensie zupełnie pozytywnym). Nic nie poradzę jednak na swoje niezrozumiałe dla mnie samej umiłowanie do ironicznej zgryźliwości i czepliwego narzekania. Zawsze rozczulali mnie nadąsani i wyolbrzymiający Francuzi a bawił klasyczny Woody Allen.
Ale wróćmy do sympatycznych Holendrów.
Nie mogłabym tak po prostu nie zostawić na nich suchej nitki. Trzeba przyznać, że ich nice świat jest nie tylko wesoły i beztroski, ale też otwarty dla wszystkich. Słynna holenderska tolerancja miesza się tu z ich towarzyskością i umiłowaniem do zabawy. Chcą, żeby przyjemnie było nie tylko im, ale wszystkim dookoła, bo prawdziwe nice musi być współodczuwane – jest dobrem wspólnym, społecznym. Dzielą się nim z tymi, którzy uciemiężeni życiem znajdują w nim ostoję i bezpieczeństwo oraz z tymi, którzy najwyraźniej rozpieszczeni życiem, cynicznie ironizują na jego temat.
Miło i sympatycznie z ich strony, prawda?